Pod słowem honoru

W stulecie Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego (1909-2009)

 

 

2. MI 2 Dolina 5 Stawow Polskich kwiecien 1979 Fot.Monika Rogozinska 640x425                                   Fot. Monika Rogozińska

Katastrofa śmigłowca w Dolinie Pięciu Stawów była ściśle tajna. Rozbity śmigłowiec Mi-2 został porąbany siekierą na kawałki (zdjęcie publikowane jest pierwszy raz)

 

TOPR2a.Fot.MarcinJozefowicz                                      Fot. Marcin Józefowicz

Poszukiwania ciał licealistów z Tychów, wbitych w styczniu 2003 r. pod lód Czarnego Stawu przez lawinę, która zeszła z Rysów, trwały pół roku

 

TOPR3a.Fot.MR 640x480                                       Fot. Monika Rogozińska

Józef Uznański i Kazimierz Gąsienica Byrcyn – nestorzy ratownictwa tatrzańskiego. Pierwszy pies lawinowy w TOPR, Cygan, należał do Uznańskiego

 

TOPR4a.Fot.MarcinJozefowicz 314x480

Fot. Marcin Józefowicz

TOPR5.Moneta Fot.MR 320x240

100-lecie Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego Narodowy Bank Polski uczcił wydaniem monet o nominale 2 i 10 zł

 

 

„Odsłania się widok straszny: ślady nart idące po zboczu gubią się w pokruszonych bryłach śniegu ogromnej lawiny... Z drugiego końca już nie wychodzą!”

     Tak opisał Mariusz Zaruski poszukiwanie Mieczysława Karłowicza, który w lutym 1909 r. nie wrócił do Zakopanego z samotnej wycieczki na nartach. Kilkanaście dni wcześniej 33-letni kompozytor święcił owacyjne przyjęcie w Filharmonii Warszawskiej tryptyku symfonicznego. Jeszcze dwie doby wstecz pomagał Zaruskiemu redagować odezwę apelującą o powołanie Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Potem wyruszył na Halę Gąsienicową, by wypróbować nowy aparat fotograficzny. Zaruski wraz ze Stanisławem Gąsienicą Byrcynem i przybyłymi na pomoc kolegami odkopali ciało Karłowicza i znalezionym aparatem zrobili zdjęcie zwłok. W miejscu wypadku Zaruski wbił w śnieg gałąź jarzębiny. Wiosną wypuściła zielone pędy.
     Śmierć znanego kompozytora, taternika i narciarza w lawinie na stokach Małego Kościelca była wstrząsem. Przyspieszyła powstanie ratowniczej służby górskiej. 29 października 1909 r. cesarsko-królewskie galicyjskie namiestnictwo we Lwowie zatwierdziło statut towarzystwa: Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego – czwartej organizacji ratownictwa górskiego na świecie po austriackiej, francuskiej, szwajcarskiej; pierwszej poza Alpami.
     Na jej czele stanął „Hetman Tatr” – Mariusz Zaruski, malarz, narciarz, taternik, żeglarz, zahartowany pływaniem po Oceanie Arktycznym na carskim zesłaniu. Karłowicza zaliczono pośmiertnie do członków założycieli. Na głazie w miejscu jego śmierci wyryto: „Non omnis moriar – nie wszystek umrę”. Ten sam napis odlany będzie na dzwonie, który zawiśnie w kościele w Chersoniu – ukraińskim mieście, gdzie w więzieniu generał Zaruski zostanie zamęczony.    
     Już w pierwszym roku działalności TOPR doszło do tragedii, która stała się pretekstem do dyskusji o granicach powinności i poświęcenia. Karność, odwaga, przytomność umysłu, rozwaga – oto cnoty kardynalne, które powinny cechować idealnego ratownika, określone przez naczelnika Zaruskiego. Dwóm z nich sprzeniewierzył się jego zastępca, góral Klemens Bachleda – jeden z najlepszych wspinaczy swoich czasów, zwany królem przewodników tatrzańskich.
     Latem 1910 r. wyczerpany turysta dotarł do schroniska w Morskim Oku. W ścianie Małego Jaworowego zostawił rannego kolegę. Obydwaj wcześniej spadli. Ratownicy w nocy wyruszyli furmankami z Zakopanego. Rano weszli w ścianę, którą płynęły potoki lodowatej wody, leciały kamienie.
„Deszcz lał zmieszany z gradem i śniegiem, biły pioruny. Z chłodu i wyczerpania sił z trudem posuwaliśmy się naprzód” – zanotował w księdze wypraw Zaruski.
     Gdy uznał, że dalej iść niepodobna, bo zbyt naraża życie ratowników, zarządził odwrót. Klimek Bachleda nie posłuchał. Wspinał się dalej.
– Klimku, wracajcie! – rozkazywał naczelnik.
– Mus cłeka ratować – stwierdził Klimek i ruszył po swą śmierć.
Zwłoki turysty ratownicy znaleźli trzeciego dnia.
„Zginął wskutek zamarznięcia i rozerwania kręgosłupa” – zanotował Zaruski.
     Klimka Bachledę zabiła kamienna lawina. Na szczątki natknęli się po tygodniu.
„Ciało było połamane, głowa prawie całkowicie oderwana” – relacjonował naczelnik.
     Obydwu zmarłych zniesiono i przetransportowano do Zakopanego. Na grobie Klimka wyryto napis:
„Poświęcił się i zginął”.
     Do dziś każdy wstępujący do pogotowia musi na nowo szukać granicy między poświęceniem a odpowiedzialnością.
 
 Los świata na postronku
 
Był dzień, w którym ratownik tatrzański trzymał na linie losy świata. Stanisław Gąsienica Byrcyn należał do grupy założycieli TOPR.
– Latem 1914 r. ojciec prowadził Starym Zawratem do Doliny Pięciu Stawów studentów z opiekunem, profesorem. Usłyszeli wołanie o pomoc – mówi syn Stanisława, Kazimierz Gąsienica Byrcyn, ratownik TOPR od 49 lat. – Śniegi zalegały w żlebie. W wytopionej między skałą a lodem głębokiej szczelinie tkwiło dwóch nieszczęśników. Ojciec miał linę i z profesorem wyciągnęli turystów, napoili herbatą, doprowadzili do Pięciu Stawów. Wkrótce ojca powołano do służby w austro-węgierskiej armii. Na wojnie został postrzelony, wzięty do niewoli rosyjskiej i wywieziony na Sybir. Wrócił w 1922 r. Profesor przyjechał znowu z młodzieżą w Tatry. Nie wiedział, co się działo z ojcem. Wciąż korespondował z jednym z uratowanych na Zawracie – z Włodzimierzem Iljiczem Leninem.
– Do tej pory Lenin jest mi winien dniówkę przewodnicką – mówił potem Stanisław Gąsienica Byrcyn. – Jakbym wiedział, że to on, losy Europy mogłyby być inne.
– Nie żeby przeciął czy ugryzł powrózek, ale cosi by mógł ojciec zrobić – dodaje Kazimierz.
 
Fenomen TOPR
 
"Dobrowolnie przyrzekam pod słowem honoru, że póki zdrów jestem, na każde wezwanie Naczelnika lub jego Zastępcy – bez względu na porę roku, dnia i stan pogody – stawię się w oznaczonym miejscu (...) i udam się w góry według marszruty i wskazań Naczelnika lub jego Zastępcy w celu poszukiwań zaginionego i niesienia mu pomocy”.
     Wśród pierwszych, którzy wypowiedzieli ułożoną przez Zaruskiego rotę przyrzeczenia, potwierdzając ją podaniem ręki naczelnikowi, byli inni górale przewodnicy: Jędrzej Marusarz Jarząbek i Jakub Wawrytko Krzeptowski; taternicy, pionierzy narciarstwa: Henryk Bednarski – nauczyciel, i Stanisław Zdyb; Janusz Żuławski – dyrektor rozgłośni lwowskiej, potem wileńskiej Polskiego Radia, Jerzy Żuławski – pisarz i poeta, Rafał Malczewski, syn Jacka – literat i malarz.
     Ta formuła społeczna TOPR sprawdza się do dziś. Organizację tworzą rdzenni górale, napływowi zakopiańczycy i przyjezdni, zakochani w Tatrach ludzie różnych profesji – lekarze, artyści, sportowcy, urzędnicy, dziennikarze, piloci, naukowcy, księża. O każdym można by napisać książkę. O wielu już napisano. Pogotowie powstawało w czasach, kiedy Zakopane było jednym z głównych ośrodków życia literacko-artystycznego nieistniejącej Polski. Dzieje pogotowia stały się częścią naszej kultury.
– Fenomen TOPR polega na tym, że skrajne indywidualności, ambitne i harde, w służbie wspólnej sprawie podporządkowują się karnie koledze, który jest kierownikiem akcji ratowniczej – mówi były naczelnik i dyrektor Biblioteki Narodowej w Warszawie Michał Jagiełło. – Warunkiem jest wzajemne zaufanie.
     Ratownicy dzielili los narodu. 72-letni Mariusz Zaruski zmarł w sowieckim więzieniu. Józefa Gąsienicę Tomkowego rozstrzelali Niemcy. Bronisław Czech odmówił trenowania kadry niemieckich skoczków narciarskich i zginął w obozie w Auschwitz. Henryk Bednarski znalazł się tam za udzielanie pomocy uciekającym przez Tatry na Węgry. Wawrzyniec Żuławski walczył w powstaniu warszawskim. Józef Krzeptowski, kurier tatrzański, został zesłany na Syberię po wejściu Armii Czerwonej.
     Po wojnie TOPR zmieniał formy organizacyjne i nazwę, ale istota służby pozostawała taka sama. Przełomem był rok 1958 r., kiedy małżeństwo Dewitzów podarowało ratownikom odszkodowanie, jakie dostało za śmierć w katastrofie lotniczej w Szwajcarii córki, taterniczki. Za te pieniądze kupiono zestaw alpejski z szelkami Grammingera ułatwiający wydostanie rannego ze ściany. Wiktoria i Olgierd Dewitzowie otrzymali członkostwo honorowe organizacji. To najwyższe wyróżnienie otrzymał wtedy też... premier Józef Cyrankiewicz.
– Zestaw alpejski nie miał instrukcji. Uczyliśmy się używania go na sobie – opowiada Józef Uznański, nestor ratowników. – Taternicy wchodzili w coraz trudniejsze ściany w rejonie Morskiego Oka. Nie wierzyli, że potrafimy ich stamtąd ściągnąć. Uważali, że będziemy wołać Austriaków czy Szwajcarów. A my tymczasem się szkoliliśmy, trenowaliśmy. Używanie zestawu to praca zespołowa oparta na zaufaniu. Producent dawał gwarancje do zjazdów na linie do 300 m długości. My opuszczaliśmy się na linie po rannego do 500 m. I można byłoby więcej, pracując w takich zespołach!
     Największe wrażenie zrobił na Uznańskim zjazd wzdłuż przewieszonej ściany Kazalnicy Mięguszowieckiej. Wisiał na końcu cienkiej stalowej liny i wydawało się, że pod nogami miał środek Czarnego Stawu. Bywały problemy z karabinkiem obrotowym zapobiegającym wirowaniu ratownika. Piruety na linie wywoływały mdłości, zawsze gorsze u ratowanego.
– Ściągałem z Kazalnicy Andrzeja Skłodowskiego, ratownika, którego kompan wybił sobie bark. Zaczęło nas kręcić. Andrzeja na moich plecach złapały torsje. Wylądowaliśmy w opłakanym stanie u podstawy ściany.
 
Katastrofa
 
Pojawienie się helikoptera było kolejnym przełomem. W pionierskim locie w roku 1963 do wypadku w Tatrach śmigłowiec SM-1 do Doliny Pięciu Stawów pilotował Tadeusz Augustyniak. W dolinie tej 15 lat później wydarzyła się pierwsza katastrofa śmigłowca – ściśle tajna.
     Helikopter Mi-2 obniżał się do lądowania po kontuzjowaną narciarkę. Nagle zniknął w chmurze śniegu, która wybuchła jak dym. Wylatujące z niej kawałki śmigła wskazywały na rozgrywający się dramat. Helikopterem turlało po stoku. Niewiarygodne, ale poza dwoma złamanymi żebrami jednego z ratowników nic nikomu się nie stało.
     Informacje o wypadku władze PRL objęły zapisem cenzury. Maszyna produkowana w Polsce na licencji radzieckiej nie mogła się zepsuć. Do schroniska przyleciała komisja w innym Mi-2, który nie mógł potem zapalić silników, by wystartować. Przyleciał na pomoc trzeci.
     Rozbity helikopter kazano wywieźć. Dla ułatwienia jego transportu ratownik Mietek Burdyl porąbał go na kawałki siekierą.
     Bywały dni tragiczne dla TOPR. 11 sierpnia 1994 r. podczas akcji ratunkowej runął do Doliny Olczyskiej śmigłowiec Sokół. Zginęli doświadczeni ratownicy: Stanisław Mateja i Janusz Kubica, oraz piloci: Janusz Rybicki i Bogusław Arendarczyk.
     W przeddzień sylwestra 2001 r. nocą w Dolinie Pięciu Stawów Polskich na wyprawie ratunkowej lawina zabiła dwóch ratowników: strażnika parku narodowego, utalentowanego góralskiego muzykanta Marka Łabunowicza oraz studenta polonistyki i leśnictwa Bartka Olszańskiego.
     W ciągu 100 lat udzielono pomocy, zwieziono, uratowano około 58 tys. osób. Rotę przyrzeczenia powtórzyło do dziś i podaniem ręki naczelnikowi potwierdziło 675 ratowników. Była wśród nich garstka kobiet.
     Najpierw przyjęto Zofię Paryską, w 1947 r. Botanik i geograf, była pierwszą Polką na szczytach Mont Blanc, Matterhornie i Monte Rosa; pierwszą kobietą na świecie – kwalifikowanym przewodnikiem górskim. Wraz z mężem Witoldem, kierownikiem TOPR po II wojnie, stanowili pierwsze małżeństwo w organizacji.
     Krystyna Sałyga, instruktor taternictwa i narciarstwa, przewodnik I klasy, przez 13 lat była etatowym profilaktykiem w TOPR z dwukrotnie wygranym ogólnopolskim konkursem krasomówczym w Golubiu-Dobrzyniu.
– Czy praca w TOPR jest dla kobiet? – zastanawia się. – Zdecydowanie nie! Pamiętam pierwszą zwózkę z Kasprowego z połamanym narciarzem. Wszyscy wyszli patrzeć, jak sobie poradzę. Te czerwone swetry na górze... Pamiętam, jak złośliwy kierownik wyprawy, a szliśmy na północno-zachodnią ścianę Niżnich Rysów po zabitego Niemca, dał mi do dźwigania pół wózka alpejskiego. Jak ja dostałam w kość, niosąc ten wózek! W grammingerze też musiałam zjeżdżać, ale tylko na szkoleniu.
     A jednak pracę w pogotowiu uważa za najwspanialszy okres w życiu. Kobietom ratownikom nie
odbiera zasług. Zwykle związane z którymś ze schronisk znały swój teren, bywały pierwsze przy wypadku, udzielały pomocy na miejscu. Na przykład dowcipna, lubiana góralka Cesia Słodyczka z szałasu w Dolinie Strążyskiej – znawczyni północnej ściany Giewontu. Albo Janina Pychowa z Kuźnic – pełna radości i humoru, która wybrańcom pozwalała mówić do siebie: mamo. Do Zakopanego dotarła spod Lwowa po kursie sanitarnym. Mieszkała w takim miejscu, że to do niej pukano, zgłaszając wypadek na nartostradzie. Brała sanki i szła do góry. W 1955 r. ukończyła kurs ratowniczy.
– Czasem ciepło, szklanka herbaty, parę słów pocieszenia też dużo znaczy – mówi Krystyna Sałyga. – Często dyżurowałam w Kuźnicach. Ileż to lat później przychodzili ludzie i pytali: czy jest jeszcze Mama Pychowa? Niestety, już nie było.
– TOPR jest dzisiaj nowoczesną organizacją wyposażoną na wysokim europejskim poziomie – podkreśla naczelnik Jan Krzysztof. Organizacją prowadzącą ratownictwo ścianowe, lawinowe, jaskiniowe, narciarskie i z powietrza własnym śmigłowcem. Z ratownikami zawodowymi i wyszkolonymi wolontariuszami.
– Najwięcej obsługujemy wypadków narciarskich – mówi Adam Marasek, były zastępca naczelnika i profilaktyk, ratownik od 37 lat. – Ich ilość rośnie wraz z liczbą wyciągów i kontuzjogennych nart carvingowych (dzięki nim słabym narciarzom wydaje się, że umieją jeździć) wymagających mocnych nóg. Rocznie w Tatrach ginie do 20 osób. Najczęściej z powodu skutków poślizgnięcia się na śniegu i lodzie, zawałów, rażenia piorunem. Jesień to też czas samobójców. Przyjeżdżają z całego kraju. Skaczą najchętniej z Nosala i Giewontu.
Czego życzyć TOPR?
– Żeby się rozwijał i miał jak najmniej pracy.
 

Monika Rogozińska,

Rzeczpospolita, 06-11-2009

 

Monika Rogozińska jest ostatnią kobietą przyjętą w 1979 r. do TOPR. Przyrzeczenie złożyła naczelnikowi w 1982 r.  Mieszkała i pracowała w Dolinie Pięciu Stawów Polskich.

 

Komunikat

...